Oprócz góry kuszenia były jeszcze w życiu Chrystusa inne „góry" pełne wymownych treści, a wśród nich góra Przemienienia, o której mówi św. Mateusz:
„A po sześciu dniach wziął Jezus Piotra, Jakuba i Jana, brata jego, i zaprowadził ich na górę wysoką na uboczu. I przemienił się przed nimi: i rozjaśniało oblicze Jego jako słońce, szaty zaś Jego stały się białe jako śnieg..." (Mt 17, 1—2).
W codzienności swego życia i działalności Chrystus wyglądał zewnętrznie tak jak wszyscy ludzie — aż do tego stopnia, że musiał w niezwykły i cudowny sposób przekonywać swoje otoczenie, że jest kimś więcej niż tylko człowiekiem. Był aż do tego stopnia podobny do reszty ludzi, że można Go było podejrzewać o złą wolę, obrażać słownymi zarzutami, oskarżać, sądzić i skazać na śmierć. I na odwrót: każdy z ludzi był w pewnym sensie podobny do Niego w zewnętrznej postaci i wspólnocie losu — każdego z nich można było również podejrzewać, oskarżać, sądzić i skazywać. Chrystus i dwaj łotrzy szli z krzyżami tą samą drogą na tę samą górę stracenia.
W chwili przemienienia jednak w najpełniejszy sposób okazał Chrystus, jak bardzo jest inny i jak bardzo jest kimś innym niż reszta ludzi. Jego wewnętrzna tajemnica bóstwa, świętości, miłości przeniknęła zewnętrzną postać i okazała się w całym swoim bogactwie. Mimo to zachował jednak pewien specyficzny rodzaj wspólnoty pomiędzy sobą a resztą braci, mianowicie to, że i On, i oni mogli i mogą się przemieniać, choć w różny sposób.
Chrystus przemieniając się odsłonił swoje wnętrze, które nadawało nowy kształt Jego zewnętrznej postaci do tego stopnia, że oczy apostołów nie mogły już wytrzymać widoku przemienionego Mistrza: „padli na oblicze swoje i zlękli się bardzo". Człowiek natomiast przemieniając się czyni to w odwrotnym kierunku: przyjmuje światłość i świętość z zewnątrz, od Chrystusa, i to, co najbardziej pragnie przemienić, znajduje się w jego wnętrzu, niewidoczne dla ludzi i niechętnie im pokazywane. W życiu przecież bywa tak, że każdy z nas w swej codzienności przywdziewa maskę niewinności, okrywając szczelnie swoje prawdziwe człowieczeństwo, i usiłuje być wśród innych człowiekiem, któremu nikt nic nie ma do zarzucenia. Bardzo mu na tym zależy, żeby go ludzie tak widzieli. W ogromnej mierze mu się to udaje, albo przynajmniej jest o tym przekonany. Wewnątrz jednak nosi niniejszy lub większy nieporządek, rany i skazy, i winy wynikłe z niewłaściwego wyboru wartości, z tego, że człowiek mówił „tak", gdzie trzeba było mówić „nie" — i na odwrót.
W tym stanie rzeczy jedynym ratunkiem dla człowieka jest spotkanie z Chrystusem, który zdolny jest ten stan rzeczy zmienić i doprowadzić do tego, żeby „niewinny" i „porządny" obraz zewnętrzny człowieka odpowiadał jego wnętrzu — żeby z mocy i dobroci Chrystusa przychodzącej z zewnątrz dokonało się
p r z e m i e n i e n i e. Trzeba, żeby przemieniająca moc idąca od Chrystusa przeniknęła przez maskę ludzkiej niewinności, przez maskę poprawności, i dotarła tam, do dna, gdzie człowiek skrywa swoje najtrudniejsze i najboleśniejsze sprawy, żeby aż tam dosięgło przemienienie. Żeby się tam dostała prawda, świętość, uczciwość, sprawiedliwość, przebaczenie, łagodność, wyrozumiałość i cały ten wielki zespół wartości moralnych, jakie Chrystus zaprezentował nam wszystkim przez swoją Ewangelię, żeby to najtajniejsze wnętrze ludzkie zajaśniało "jako słońce", stało się „białe jako śnieg".
Każdy z ludzi musi odnaleźć własną drogę przemienienia mocą Chrystusową — tak jak ją odnajdywali poszczególni ludzie spotykający Chrystusa w Jego historycznym życiu. Ta droga doprowadzi nas do własnej góry przemienienia, gdzie człowiek konfrontuje swoje wnętrze z Chrystusową prawdą i świętością i poprzez wolną osobistą decyzję otwiera drzwi swego człowieczeństwa tamtej przemieniającej mocy. Może ta droga wyglądać tak, jak droga trędowatych, droga ślepca, droga opętanych, paralityka nad sadzawką, Magdaleny czy pokutującego Piotra. Dla nas, dziś żyjących ludzi, kończy się ona zawsze na górze Wieczernika, gdzie stoi ołtarz eucharystyczny, na którym moc Chrystusa przemienia najpierw chleb i wino, a potem dosięga człowieka w jego najskrytszym wnętrzu, by go eucharystyczną obecnością swoją choć trochę przemienić.
Jeżeli nasza wiara, nasze tzw. praktyki religijne czy inne przejawy religijnego życia nie doprowadzą nas w ostateczności do tego przemienienia, to otarliśmy się tylko skrajem naszego człowieczeństwa o to,w czym należało zanurzyć całego siebie. Jeśli nie pozwolimy, by moc Chrystusa przeniknęła przez maski i parawany naszej porządności zewnętrznej, z którą chodzimy po świecie, przez maskę naszej niewinności, i dostała się w głąb, tam, gdzie są ślady bolesne fałszywych decyzji, niepotrzebnych „tak" i niepotrzebnych „nie" — to jesteśmy jak owa figa, na której Chrystus szukał owoców, a znalazł tylko liście.
Homilię wygłosił ks. Adam Ogiegło w lutym 2019 roku na Mszy św. odprawionej podczas dnia skupienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz